El Tur – nowe odkrycie w Egipcie
Od pewnego czasu zaczęły nas w redakcji dochodzić wieści o nowym akwenie nad Morzem Czerwonym. Najczęściej powtarzanymi słowami w donosach było: „wieje”, „przybój” i „pusto”. Jeśli się dobrze zastanowić, są to dokładnie te określenia, których używa się, aby opisać idealne miejsce do windsurfingu! Byliśmy trochę sceptyczni, ponieważ jak dotąd słowa „Egipt” i „przybój” nie występowały w jednym zdaniu.
Stop! No entry, sir! – drogę do sali przylotów lotniska w Sharm El Sheikh zastępuje mi żołnierz w znoszonym mundurze, pamiętającym zapewne wojnę 6-dniową i z kałasznikowem na ramieniu. Co jest grane!? Przecież widział, jak przed sekundą wyciągnąłem jeden z naszych quiver bagów ze sprzętem na chodnik przed budynkiem. Muszę wrócić do środka, gdzie leżą nasze pozostałe bagaże. Próbuję mu to wytłumaczyć, ale on udaje, że mnie nie rozumie. Nie pcham się za mocno, bo to on ma karabin, a nie ja, ale przecież muszę zabrać jakoś te bagaże. Żołnierz przysuwa się bliżej i pokazuje uniwersalny gest, pocierając kciuk o palec wskazujący. No tak, wszystko jasne! Powinienem wpaść na to od razu. Chwilę jednak zajmuje przestawienie się na inny sposób myślenia – Welcome to Egipt!
Po dobrej chwili i kilku drobnych napiwkach kierowca przywiązał nasz cały sprzęt grubą okrętową liną na dachu mikrobusu i ruszamy, popijając Heinekena (do nabycia kartonami na lotnisku – o wiele taniej niż później w hotelu, trzeba tylko dać sobie zrobić w paszporcie odpowiednią adnotację).
Nasz cel leży 100 kilometrów na północ. Kilkutysięczne miasto El Tur, a właściwie leżący na jego obrzeżach Moses Bay Hotel i akwen, który dysponuje ponoć najlepszymi warunkami do windsurfingu nad całym Morzem Czerwonym.
Autor: Mariusz Goliński
Źródło: Magazyn Windsurfing nr. 20